Aktualności

Opowiadanie

 

 

                                      S P A D E K

 

 

 

 

         Śmierć ciotki Zenobii nie była dla mnie ciosem, co może nie świadczy najlepiej o temperaturze uczuć w naszej rodzinie, ale faktem jest, że gdy młodsza siostra mojej babki pożegnała się z tym światem, nie wpadłem w rozpacz. Poczułem tylko lekkie zdziwienie, że ciotka w ogóle odeszła z naszego świata, gdyż należała do stałych elementów rodzinnej rzeczywistości.

    Od kiedy sięgam pamięcią Zenobia często pojawiała się  w familijnych opowieściach, stanowiąc zwykle ich dyskretną ozdobę. Zawsze zadbana i schludna, do końca swoich dni była samodzielna i  nieabsorbująca.

    Kontakty ciotki z większością krewnych nie były częste, a tych, z  którymi lubiła  się spotykać nigdy o nic nie prosiła. Rzadkie kontrole stanu zdrowia Zenobii, na jakie pozwalali sobie  jej krewni wykazywały więc niezbicie, że starsza pani doskonale sobie radzi.

      Dzięki znakomitej pamięci i kilku wciąż jeszcze żyjącym znajomym ciotka nie narzekała na samotność. Nie przejawiała też jakichkolwiek oznak zniedołężnienia, ciesząc się  jasnym umysłem, i osobliwym poczuciem humoru. Nasza ciotka stanowiła więc niepowtarzalny relikt przeszłości, którego sprawne funkcjonowanie dziwiło i dodawało otuchy.     

     W czasach młodości Zenobia była podobno piękną i niezależną kobietą. Oczytana i świetnie wykształcona, przez wiele lat tłumaczyła z różnych języków literaturę piękną dla kilku wydawnictw.

    Wcześnie wyszła za mąż i wcześnie owdowiała nie doczekawszy się potomstwa, a odkąd została sama,  kontaktowała  się z rodziną  tylko wtedy, kiedy sama miała na to ochotę. Zenobia wiodła spokojne i  dostatnie życie blisko centrum miasta i w wygodnym, dwupokojowym  mieszkaniu, przeżyła kilka burz dziejowych, które nie odcisnęły na niej prawie żadnego piętna.

    Historia płynęła obok ciotki, nie wciągając jej w swój nurt. Jedynie zmieniające się nazwiska autorów literatury pięknej, których dzieła tłumaczyła,   świadczyły o tym, że czas też płynie i mody przemijają.

 

    Odwiedzałem Zenobię dwa razy do roku, i za każdym razem  wychodząc z jej mieszkania miałem nieodparte wrażenie, że los nie zawsze  jest sprawiedliwy.

     W takim myśleniu nie byłem odosobniony. Kilkoro młodszych wiekiem, podobnie  jak ja niespecjalnie zaradnych członków  familii, z zazdrością popatrywało w kierunku wygodnego, obszernego lokum w centrum Warszawy.  Niejedno z nas miałoby ochotę zaopiekować się cioteczką, gdyby tylko wymagały tego okoliczności, lub gdyby sama  antenatka wyraziła taką wolę. Niestety ani okoliczności, ani Zenobia nie miały zamiaru nam pomóc. Ciotka wytrwale  trzymała się życia, które nie było już dla niej tak  proste, jak dawniej.

     Po każdej wizycie  u Zenobii przez kilka dni pozostawałem pod jej urokiem. Nasze stosunki dalekie były od wylewności, ale od kiedy stałem się dorosły, pojawiła się między nami  nić porozumienia, która  zazwyczaj łączy ludzi samodzielnych i taktownych. Samotna z konieczności, szanowała moją samotność z wyboru, nie zadając  niepotrzebnych pytań,  za co byłem jej wdzięczny.

   Od kiedy sprowadziłem się do Warszawy stałem się w tym mieście najbliższym krewnym Zenobii, gdyż zarówno moi rodzice jak i dorosłe rodzeństwo mieszkają pod Krakowem, a potomkowie jej jedynego brata, wyemigrowały do Australii. Z resztą pociotków Zenobia, podobnie jak ja, utrzymywała chłodne relacje.

    Na swój sposób lubiłem tę kobietę o dumnym profilu starej matrony, kokiem na czubku głowy i łagodnym spojrzeniu mądrych oczu.

    Kiedy ją odwiedzałem rozmawialiśmy głównie o moich sprawach, gdyż  ciotka była ciekawa nie tylko tego czym ja się zajmuję i jak sobie  radzę, ale przede wszystkim tego, jak  teraz żyje się młodym.

     W odróżnieniu od innych wiekowych osób, ciotka niechętnie mówiła  o sobie. Wolała słuchać, niż odgrzebywać zakurzone wspomnienia, gdyż będąc skromną osobą sądziła pewnie, że jej opowieści nie mogłyby być dla mnie  ciekawe.

Opowiadałem więc o pracy i życiu, z rzadka tylko wyciągając od Zenobii  informacje o czasach i ludziach, których już nie ma.

 

     Kiedy się nad tym zastanowić, nietrudno zauważyć, że w tamtym czasie wizyty  w mieszkaniu starszej pani nie były dla mnie przykrym obowiązkiem, a po prostu obowiązkiem, którego spełnienie okazywało się dość miłe.

Z jednym, małym wyjątkiem... Nieprzyjemnym  akcentem odwiedzin,  była stała obecność Błażka wrednego stworzenia, które na  swój  koci sposób nie lubiło mnie i  za każdym razem dawało mi to  odczuć.

    Nie wiem czy Zenobia zdawała sobie z tego sprawę, choć przypuszczam, iż  nie miało to dla niej znaczenia, że gdy ją odwiedzałem kot był  po prostu wściekły.  Siadał na oparciu wielkiego fotela, albo na kolanach ciotki i patrzył na mnie wzrokiem, który mówił wszystko.

Przez cały czas, przyglądał mi się z wyrazem najwyższej pogardy, co jakiś czas jeżąc sierść, sycząc, lub prychając.

   Ciotka wydawała się nie zauważać nietaktownego zachowania pupila, a w każdym razie skutecznie ignorowała wszelkie objawy jego impertynencji, a i ja  udawałem, że jej  nie widzę, choć  przychodziło mi to z  o wiele większym trudem.

     Obecność kocura w jakiś sposób przeszkadzała mi, ale podobnie jak ciotka, Błażek był w świetnej formie, i pomimo wielu przeżytych lat, bynajmniej nie zamierzał żegnać się z tym światem.

     

 

       Czas płynął leniwie, a wizyty w starej kamienicy stały się stałym elementem mojego życia.. Ciotka Zenobia osiągnęła piękny i niespotykany w naszej rodzinie wiek dziewięćdziesięciu sześciu lat, przeżywszy w końcu wszystkich swoich rówieśników, a także kilka osób z młodszego pokolenia.

    W końcu zmarła cicho we własnym  łóżku, o czym powiadomił sąsiadów wściekle drący się pod drzwiami kot, oraz całkowicie milczący telefon, którego nie odbierała.

    Kiedy po skromnej uroczystości pogrzebowej zaprzyjaźniony z Zenobią notariusz otworzył sporządzony przez nią  testament, okazało się, że to ja  stałem się głównym jej spadkobiercą. Otrzymałem mieszkanie, z całym umeblowaniem i obficie zaopatrzoną spiżarnią.

      Drobne kwoty złożone na kilku kontach w banku, oraz mniej cenne pamiątki rodzinne odziedziczyli moi rodzice, oraz odlegli, prawie nieznający Zenobii kuzyni, którzy rzecz jasna  poczuli się  urażeni zbyt małym zapisem.

     Nie tylko ja potrzebowałem wygodnego mieszkania w Warszawie, ale tylko mnie ciotka postanowiła je podarować. Cieszyłem się z tet hojności i chociaż fakt, że już nie zobaczę cioteczki  był dla mnie trochę przykry, to jednak prezent jaki mi zostawiła  wywołał radość dużo większą niż żal po stracie.

      W chwili odczytania testamentu, panowałem nad emocjami i nie okazałem radości. Nie tylko za przyczyną dobrego wychowania, ale też dlatego, że  nie wszystko co usłyszałem od notariusza było przyjemne.

      W swoim testamencie Zenobia zawarła  warunek, który  głosił, że kot Błażek na równi ze mną ma prawo do dwupokojowego  mieszkania po niej, a ja jako główny spadkobierca ciotki mam opiekować się zwierzęciem i dbać o jego potrzeby  do końca jego, lub mojego żywota.

Wymóg sumiennego wypełniania woli ciotki w opiece nad  zwierzakiem był zawarowany w testamencie  i opisany tak dokładnie, że w  żaden sposób nie mógłbym się od niego wykręcić.

      Od tej więc pory los związał nas ze sobą wystawiając mnie na trudną próbę. Wtedy jednak nie wiedziałem,  jak bardzo będzie ona ciężka.

 

 

 

    Czekając na załatwienie wszystkich niezbędnych formalności, szybko opróżniałem swoje ciemne i ciasne mieszkanie z radością wypatrując chwili, gdy będę mógł oddać klucze kobiecie, od której je wynajmowałem..

   Teraz  byłem już właścicielem własnego miejsca na ziemi, co dla tułacza zawsze jest miłym momentem.

    W marzeniach  urządzałem już swoje nowe lokum, choć  nie mając  w tym względzie żadnych doświadczeń w chwilach zadumy upychałem w nim  wszystko, co kiedykolwiek podobało mi się w mieszkaniach bliższych i dalszych znajomych.  Gdybym wówczas choć w części mógł zrealizować te plany mieszkanie ciotki przypominałoby jarmark cudów.

  Być może w innych okolicznościach tak by się stało, ale kiedy w końcu  zakotwiczyłem się  w nowym miejscu, spotkała mnie  niemiła niespodzianka.

      Dzień po tym jak przekroczyłem próg mojego już teraz mieszkania, sąsiedzi, opiekujący się dotąd Błażkiem kategorycznie odmówili dalszego  zajmowania się kotem .

  Usłyszawszy, że jestem za ścianą, spokojny dotąd zwierzak,  zaczął szaleć, po ich mieszkaniu i tak uprzykrzać życie państwu Zielnickim, że przynieśli mi go wraz z miską i posłaniem.

-Szkoda- pomyślałem patrząc na Błażka bez sympatii. Chciałem jeszcze odmalować pokoje i wykonać kilka niezbędnych napraw, które wymagały  skupienia i spokoju. Wiedziałem, że obecność kota może  mi to utrudnić, nie spodziewałem się jednak, że  będzie aż tak źle.

    Gdy za sąsiadem zamknęły się  drzwi  kocur sapiąc i sycząc  łypał na mnie zielonymi oczami, a zwężone źrenice świadczyły o tym, że nie jest zadowolony.

    W końcu najeżył się,  prychnął głośno, po czym  odbił się ze swojego miejsca i przeleciał obok mnie z dzikim sykiem. Wpadł do kuchni i wskoczył na stół strącając na podłogę słoik po dżemie.

- Zaczyna się!- pomyślałem i ruszyłem za nim.  Kiedy jednak wszedłem patrząc na pobojowisko, Błażek wyskoczył na korytarz i nim wróciłem po odstawiony wcześniej pojemnik z farbą obsikał cały kubełek.

- Niech cię szlag!..- wrzasnąłem wściekły, gdy tymczasem kot przemaszerował przez  korytarz i nie patrząc na mnie wszedł do sypialni, gdzie wciąż jeszcze stało staroświeckie łóżko Zenobii. Błażek natychmiast położył się na nim i z tej perspektywy spoglądał na mnie  z pogardą.     

   Tego dnia zamierzałem odmalować ściany w tym właśnie pokoju, wyrzucić niezgrabne łoże, i wstawić  coś do spania, ale  już po pierwszym starciu z kotem odechciało mi się malowania, więc  zmieniłem plany.

   Krążyłem po mieszkaniu  i zastanawiałem  się co robić,  nie zaglądając do sypialni, gdzie na starym łóżku Zenobii wciąż leżał wielki szary kot.

   Przez kilka następnych godzin przychodziły mi do głowy różne pomysły, pozbycia się kota, ale nie będę  ich opisywać. Byłem zły, jednak nie chcąc do reszty zmarnować wolnego dnia w końcu przeniosłem się do łazienki i  zamknąwszy  drzwi od środka zabrałem się za drobne naprawy, których  na ten dzień w cale  nie planowałem.

     Uszczelnianie, gipsowanie i łatanie dziurek w ścianach łazienki pozwoliło mi na jakiś czas zapomnieć o niefortunnym pierwszym kontakcie ze współlokatorem. Kiedy więc, po dwóch godzinach wyszedłem z łazienki, umyłem z zewnątrz kubełek z farbą i postanowiłem jeszcze raz przymierzyć się do pomalowania ścian w sypialni, ale  okazało się, że wałki znajdujące się w torebce, która do niedawna  leżała  obok kubełka zniknęły. Przeszukałem przedpokój i podłogę w salonie, jednak nigdzie nie mogłem ich znaleźć. Zdesperowany zajrzałem do sypialni i  od razu spostrzegłem gdzie są…

    Leżały obok  kota na łóżku Zenobii, lecz były w takim stanie, że nie nadawały się do niczego, całkowicie poszarpane i pogryzione.

      W pierwszej rundzie starcia człowieka z kotem zwycięstwo należało do  kota!

     Wkrótce dotarło do mnie, że o malowaniu sypialni mogłę zapomnieć, bo za każdym razem, gdy tylko wsadzałem głowę przez drzwi, kot prężył się do skoku gotów rzucić się na mnie prawdopodobnie po to,  by wydrapać mi oczy. Tak mi się w każdym razie wydawało. Spałem więc na niewygodnej  kanapie w salonie, a do sypialni przestałem zaglądać.

      Zapał i entuzjazm z jakim w piątek zabierałem się do remontu zniknął w sobotę, a w niedzielę wieczorem nie było  po nim śladu.

    W poniedziałek  z radością poszedłem do pracy.  Opuszczając mieszkanie zamknąłem drzwi sypialni na klamkę, chociaż wiedziałem, że to nie ma sensu,  bo Błażek radzi sobie z ich otwieraniem.

     Kiedy wróciłem do domu przypuszczenia te potwierdziły się w stu procentach. Pod moją nieobecność kot spenetrował mieszkanie pozostawiając wszędzie swoje ślady, gdyż ostentacyjnie przestał korzystać z kuwety.

     Po fali bezsilnej  wściekłości jaka mnie naszła,  opadłem na wygnieciony fotel i dysząc rządzą zemsty zastanawiałem się  co robić. Nie miałem wielkiego wyboru i  zdawałem sobie z tego sprawę. Musiałem znosić zachcianki  kota,  i co jakiś czas składać wizytę weterynarzowi, który miał podpisywać raport  na temat  dobrej fizycznej kondycji zwierzęcia. Błażek  miał prawo mieszkać w moim mieszkaniu do swej całkowicie  naturalnej śmierci. Stało się więc jasne, że radość ze spadku była absolutnie przedwczesna i  choć wydawało się to  absurdalne, wkrótce  dotarło do mnie, że kot nie życzy sobie zmian.

Trudno to było zaakceptować, bo przecież to ja byłem spadkobiercą ciotki, a kot miał pozostawać pod moją opieką. Nie na odwrót!

     

      Po tygodniu, nie miałem już ani jednej nieobsikanej przez Błażka  rzeczy i choć  stałem się zakładnikiem jego  fanaberii, zaczynałem powoli  rozumieć kocie  intencje.

    Zdesperowany i zrezygnowany ustawiłem na powrót  w salonie wszystkie rzeczy Zenobii, a  w dniu, w którym to zrobiłem kot po raz pierwszy nie nasikał mi do butów.

    Kiedy skończyłem przywracanie salonowi jego  wcześniejszego wyglądu, zabrałem ze stołu swój laptop, bo poprzedniej nocy drań przegryzł mu kabel i choć nie mogłem zrozumieć jakim cudem uniknął przy tym śmierci, wyniosłem  komputer do  kuchni. Odtąd wyjmowałem go tylko  późną nocą, gdy  wydawało mi się, że Błażek już  śpi.

        Marzenia, o  parapetówce, jaką planowałem urządzić  w swoim nowym mieszkaniu również odpłynęły w dal. Po kilku tygodniach  nagabywań koledzy i znajomi przestali  wreszcie wpraszać się do mnie.

W coraz rzadszych rozmowach jak ognia unikałem tematu mojego nowego lokum.  Raz tylko siedząc  w knajpie z kumplem, po kilku kieliszkach czystej wódki, spróbowałem opowiedzieć mu o swoim problemie, ale spotkałem się z całkowitym niezrozumieniem z jego strony.

Gdy obszernie wyjaśniałem zawiłości ciotczynego zapisu, kumpel patrzył na mnie jak na głupka, a na koniec zapytał zaciągając się papierosem- Ty naprawdę nie potrafisz poradzić sobie z kotem?

- Nie o to chodzi, bo w testamencie…- zacząłem, ale  on machnął tylko ręką, i pokręcił głową. Natychmiast przerwałem. Dalsza rozmowa nie miała sensu.

    W dwa miesiące po wprowadzeniu się do mieszkania po Zenobii straciłem chęć przebywania w nim. Dużo lepiej czułem się poza domem, więc coraz częściej zahaczałem o niewielki bar, gdzie spędzałem czas odmierzając go wypitymi kolejkami. Na noc wracałem do domu, oczekując gniewnego fuknięcia i przeciągłego miauknięcia, które mogło oznaczać właściwie wszystko.

     Straciłem humor i chęć do żartów,  przestałem spotykać się ze znajomymi i zapuściłem się  jak nigdy dotąd.  Czułem, że dzieje się ze mną coś osobliwego i niedobrego, ale wciąż odwiedzałem obskurną knajpę topiąc  smutki w kieliszku, a potem w butelce.

   Wracałem do domu coraz bardziej wstawiony, lecz pogardliwy wzrok zielonookiego bydlaka otrzeźwiał mnie natychmiast wprowadzając w stan melancholii połączonej z poczuciem winy, oraz złością na samego siebie.

     Kładłem się do łóżka z kacem moralnym, a wstawałem z fizycznym. Kot zaś żegnał mnie wieczorem i witał rano z tym samym cynicznym grymasem na mordzie., bo odkąd zacząłem pić nie widziałem by  spał.

      Przez wiele kolejnych dni i tygodni nie odstępował mnie ani na krok. Jedynie późnym wieczorem, gdy przewracałem się w ubraniu na kanapę, wędrował do swojej sypialni i kładł się na łóżku, które odziedziczył po mojej ciotce.

       W dzień pilnował czy czegoś nie zabieram, lub nie przestawiam w inne miejsce.

W końcu przestałem nawet oglądać telewizje, bo kiedy tylko siadałem w fotelu, bydlak lądował obok ekranu uważnie mi się przyglądając.

        Zrozumiałem wreszcie, że mieszkam u kota, i jeżeli chcę mieć czyste ubranie, muszę być bardzo grzeczny.

      Zmęczony idiotyczną sytuacją kilka razy podejmowałem próbę dogadania się z Błażkiem. Usiłowałem  go pogłaskać, kupowałem  wędzone szprotki,  a nawet nową, drogą poduszkę, by mógł wygodnie ułożyć na niej swoje cielsko, jednak nie na wiele się to zdało.

      Kot zżerał szprotki, ale pogłaskać się  nie dał drapiąc mnie wściekle aż do krwi. Poduszkę zaś poszarpał tak skutecznie że nadawała się jedynie do wyrzucenia 

    Właściwie wcale  nie dziwiło mnie, że Błażek nie akceptował moich umizgów. Na pewno wyczuł, że są nieszczere,  bo od  niechęci jaką wzbudzał we mnie  w żaden sposób nie mogłem się uwolnić.

 

       W cztery miesiące po wprowadzeniu się do mieszkania ciotki piłem już regularnie, a  późne powroty do domu z przystankiem w knajpie kosztowały mnie sporo pieniędzy, więc doszedłem do wniosku, że taniej będzie kupować alkohol w monopolowym.

   Początkowo przynosiłem wódkę do domu, ale raz zdarzyło mi się  przewrócić w przedpokoju i połamać stary stojak na parasole.  Wtedy   kot zaatakował mnie z taką furią, że nie mogłem sobie z nim poradzić.

     Następnego dnia moja twarz wyglądała źle. Podrapany policzek, krwawa pręga przez środek nosa i zapuchnięte oko wystarczyły lekarzowi, żeby wypisać mi trzy dni zwolnienia. Rany były jednak głębokie i po trzech dniach nie wyglądałem dużo lepiej.  Wróciłem jednak do pracy wzbudzając zainteresowanie kolegów, oraz kadrowej i szefa. Najbliższy kumpel zapytał nawet co mi się stało, ale kiedy zacząłem wyjaśniać, że mój kot… Machnął tylko ręką i poszedł w swoją stronę.

      W  firmie prawdopodobnie  nie było już tajemnicą, że piję, jednak  gdyby  ktoś  zapytał dlaczego to robię i tak nie dowiedziałby się prawdy.

 

     Atmosfera wokół mnie zaczynała gęstnieć i  czułem się bardzo nieszczęśliwy.

       Przyszła zimna, a z nią kolejne stadia upadku. Przez niską temperaturę  na dworze nie mogłem już pić na ławce, więc przestałem przejmować się fanaberiami kota. Nie obchodziło mnie co robi z moimi rzeczami i zdarzało mi się powiedzieć mu parę cierpkich słów. Wreszcie cisnąłem w drania butelką, choć  wcale nie zamierzałem go  trafić celowałem więc,  w ścianę, sporo nad jego głową.

    Tego wieczoru po raz pierwszy wytrzaskał mnie łapą po gębie, a ja już wtedy byłem zbyt pijany, żeby mu w tym przeszkodzić. Od tego czasu bił mnie regularnie. Tak regularnie jak  piłem.

     W końcu zwolnili mnie  z pracy i wkrótce zostałem bez grosza. Nie stać mnie było na opłacenie czynszu i prądu, bo   oszczędności jakie jeszcze  miałem przeznaczałem na wódkę i żarcie dla kota.

    Gdy nie miałem już nic, postanowiłem wynieść  na bazar coś z ciotczynej rupieciarni. Skacowany i zły snułem się więc  po mieszkaniu uważnie przyglądając   się wiekowym sprzętom, a  kot prawdopodobnie   przejrzawszy moje zamiary,  nie odstępował mnie ani na krok uważnie śledząc, co robię. Jego świdrujące spojrzenie na jakiś czas powstrzymało mnie przed realizacja zamierzenia,  w końcu jednak przyciśnięty potrzebą i głodem alkoholowym postanowiłem spieniężyć mały obrazek wiszący w korytarzu nad kryształowym lustrem.

    Oczywiście nie  znałem faktycznej wartości obrazka, ale chciałem dostać za niego choć parę groszy, żeby przeżyć kilka najbliższych dni. Musiałem też kupić karmę dla kota, który jak mi się wydawało schudł ostatnio i zmizerniał.

    Było późno, kiedy wszedłem na stołek żeby zdjąć widoczek ze ściany. Wyciągnąłem do góry ręce i już miałem dosięgnąć obrazka, gdy nagle usłyszałem wyraźnie wypowiedziane słowa- Zostaw to draniu i złaź  natychmiast!

   Na chwilę zamarłem, po czym obróciłem się na stołku  patrząc uważnie po przedpokoju, ale oprócz kota i mnie  nie było nikogo.

- Co się tak gapisz?- usłyszałem znowu -Złaź i wynoś się z tego domu złodzieju- powiedział Błażek  patrząc na mnie pełnym pogardy wzrokiem. Nie myliłem się, doskonale widziałem że poruszał swoją parszywą gębą.

    Posłusznie zsunąłem się ze stołka  i odruchowo spojrzałem w lustro. Odbijał się w nim cyferblat wiszącego w pokoju zegara z kukułką. Była dokładnie 24.00 .

     W tej samej chwili zagrały dzwony pobliskiego kościoła. Rozpoczynała się Pasterka.  Była noc wigilijna…

    Nawet nie wszedłem do pokoju tylko od razu  założyłem buty i palto, po czym cicho wyniosłem się  z mieszkania. Zamknąłem drzwi jedynie na klamkę  i  trzymając klucze w dłoni wyszedłem z domu. Smutny i zziębnięty maszerowałem  po opustoszałych ulicach miasta powoli odzyskując spokój.

    W końcu dotarłem na most, wrzuciłem klucze do rzeki i  nagle poczułem ulgę. Już wiedziałem co powinienem zrobić- skierowałem się wprost na dworzec.

      O świcie  wsiadłem w pociąg, który zawiózł mnie do miasteczka, w którym mieszkają moi rodzice. Od dnia pogrzebu ciotki nie odwiedziłem ich ani razu, i domyślałem się, że mają o to do mnie żal. Przez wiele miesięcy nie dzwoniłem  też i nie opowiadałem im co się ze mną dzieje. Jakoś nie potrafiłem o tym opowiadać.

     Brudny i wychudzony pojawiłem się w końcu   przed domem rodziców, ale oni  o nic nie pytali, tylko cieszyli się, że mnie widzą.

     Spałem nieprzerwanie dwadzieścia godzin, a gdy się obudziłem zacząłem robić rozrachunek z własnym życiem.

Po świętach zadzwoniłem do Towarzystwa Opieki nad zwierzętami i powiedziałem o zamkniętym w mieszkaniu kocie.

    Teraz rozejrzę się za jakąś pracą, a kiedy dojdę do siebie podaruję  mieszkanie ciotki Zenobii wraz z obowiązkiem opieki nad Błażkiem któremuś z moich  kuzynów. Niech się cieszy!